okres nauki w LO - Kietrz powojenny

„Timeo hominem unius libri”

Po powrocie do Polski wydarzenia potoczyły się w nowym kierunku. Matura z najwyższym wyróżnieniem zdana w Kietrzu Śląskim (1946-1951), studia w Wyższej Szkole Handlu Morskiego (WSHM/WSE) w Sopocie, a potem doktorat tej uczelni (1967).

W1954 roku ożeniłem się szczęśliwie z Oleńką - Aleksandrą z Mańków, która później nie tylko tolerowała moją trzykrotną nieobecność w kraju, w związku z pracą w Międzynarodowych Komisjach Pokojowych w Wietnamie, ale także dzielnie i ofiarnie towarzyszyła mi na dyplomatycznych placówkach w Addis Abebie i Reykjaviku.

slaskowski2

Urodzona w grudniu 1957 roku nasza jedyna córka, Halina odziedziczyła niewątpliwie sarmackie geny Laskowskich i Różyckich. Natomiast nasza kochana wnusia, Agnieszka, już w wieku kilku latek prezentuje kipiący temperament babuni Oleńki.

Powróćmy jednak do głównego nurtu wspomnień.

Kiedy wczesnym latem 1946 roku nasz repatriacyjny pociąg zatrzymał się przypadkowo w Tarnowie, rodzinnym mieście Ojca, położonym na południu Polski, Matka zdecydowała się nawiązać kontakt z mieszkającymi tam krewnymi. Za ich to namową, obdarci i bosi, wlokąc na plecach nędzne tobołki, zainstalowaliśmy się na kilka tygodni wśród ciotek i kuzynów, którzy żyli w warunkach normalnych, typowych dla dobrze sytuowanych mieszczan. To zetknięcie się z kuzynami w Tarnowie miało dla mnie osobiście dwa dalekosiężne następstwa. Ostro i boleśnie uświadomiłem sobie głębię naszej degradacji społecznej oraz kulturalnej, a zarazem naszego regresu cywilizacyjnego w kierunku ówczesnego poziomu sowieckiego społeczeństwa. Postanowiłem też, że uczynię wszystko, aby dorównać kuzynom-rówieśnikom

Anna Michalska kończyła właśnie szkołę średnią, a Jan Grobelny wybierał się na Politechnikę Gdańską, gdzie studiował jego starszy brat Radosław.

Matka nasza tymczasem nawiązała kontakt ze swoją kuzynką, Janiną Kowarsz, która była kasjerką na stacji kolejowej w miasteczku

0  trudnej do wymówienia nazwie Kietrz (niemieckie - Katscher) na Dolnym śląsku. I oto w sierpniu 1946 roku, ku zrozumiałej uldze gościnnych krewnych, ruszyliśmy w dalszą drogę na zachód. Po kilkunastu godzinach jazdy towarowym wagonem (po drodze do reszty okradzeni przez polskich kolejarzy!) znaleźliśmy się w Kietrzu niedaleko miasta Racibórz, tuż przy granicy z Czechami.

Widok tego zabytkowego niegdyś miasteczka z 5 tyś. mieszkańców napawał zgrozą. W centrum, otoczonym przez rolniczo-przemysłowe przedmieścia, widniała czarna rana, która wydzielała odór pożarów

Także i tutaj, podobnie jak w wielu innych zachodnich miastach, miasteczkach przekazanych Polsce na podstawie Układu Poczdamskiego z 1945 roku, sowieckie wojska splądrowały, a następnie spaliły to, co nazywa się sercem miasta.

Wśród tych ponurych ruin i gruzów szybko zakorzeniało się polskie życie, z woli wielkich mocarstw brutalnie transplantowane zza rzeki Bug - tej nowej wschodniej granicy Polski. Wkrótce z Kietrza wysiedlono do Niemiec nielicznych autochtonów, którzy nie uciekli wraz z wycofującym się wojskiem hitlerowskim, a zarazem nie zadeklarowali się jako Polacy.

Kiedy zjawiliśmy się w Kietrzu, zaczęły działać dwie polskie szkoły z prawdziwego zdarzenia: podstawowa oraz średnia ogólnokształcąca.

Pewnego wrześniowego dnia, dzielna Matka zaprowadziła mnie do dyrektora Waśkiewicza w szkole podstawowej, który poradził, aby szesnastoletniego dryblasa niezwłocznie skierować do... szkoły średniej. W Państwowym Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącym przyjął nas Dominik Amborski, nauczyciel języka łacińskiego i starożytnej historii. On to zadecydował, że we wrześniu 1946 roku przystąpiłem do nauki w klasie drugiej gimnazjum. Oznaczało to, że (jeśli pominąć szkołę w Starym Szpejerowie na Ukrainie) po zakończeniu w 1939 roku drugiej klasy szkoły podstawowej, wykonałem gigantyczny skok ponad pięcioma klasami. Pod tym względem nie byłem wyjątkiem. W identycznej sytuacji znalazła się także, panna Aleksandra Mańczanka, która dziesięć lat później została moją żoną.

Profesor Amborski był nie tylko utalentowanym nauczycielem, ale także - a może nade wszystko - zamiłowanym wychowawcą młodzieży. Nauczanie łaciny oraz historii służyło mu jako narzędzie wpajania w naszą psychikę cennych wartości moralnych: rzetelności, pracowitości, uczciwości. „Nulla dies sine linea" (nie ma dnia bez kreski) - głosił słowa przypisywane nauczycielowi Aleksandra Wielkiego, abyśmy pamiętali, że pracować trzeba systematycznie. „Quidquid agis prudenter agas et respice finem" (cokolwiek czynisz, czyń roztropnie i patrz końca) - cytował inną mądrość starożytną, aby zniechęcić nas do partactwa. Niestety, w latach pseudosocjalistycznych eksperymentów (czyli co najmniej aż do 1989 roku) niechlujstwo i nierzetelność, wynikające z braku szacunku dla pracy, stały się zjawiskiem powszechnym. I wcale nie dlatego, że coraz mniej było takich pedagogów, jak profesor Amborski. To na sowiecki wzór uprawianie prześladowania i niszczenia prywatnej własności oraz osobistej inicjatywy ludzi spowodowało, że zdemoralizowanie człowieka jako pracownika stało się zjawiskiem powszechnym.

Pedagogiem wybitnie uzdolnionym, pracowitym i skutecznym była pani Aleksandra Rogowska, nauczająca fizyki i matematyki, a w razie konieczności, także języka francuskiego. Pozornie nieprzystępna i surowa, za swoimi okularami krótkowidza, nie bez trudności ukrywała nieśmiałość i wielką dla młodzieży życzliwość. Prowadzone przez nią lekcje były zawsze wzorowo przygotowane i dzięki temu tak dalece zrozumiałe, że nawet pamięciowe wyprowadzenie „delty" do wzoru na rozwiązanie równania kwadratowego nie stanowiło dla wielu z nas problemu.

I wreszcie trzeci pedagog, katolicki ksiądz Aleksander Kozieł, prefekt Gimnazjum i katecheta zarazem, cieszył się powszechną sympatią młodzieży z tytułu swego rodzaju katolickiego „wolnomyślicielstwa". „Timeo Hominem unius libri" (obawiam się tego, kto przeczytał jedną tylko książkę) - powtarzał nam często za jednym z najwybitniejszych ojców Kościoła Tomaszem z Akwinu. Widocznie przesadziłem w postępowaniu zgodnie z tą mądrą maksymą, ponieważ okazałem się jedynym uczniem, którego sympatyczny ksiądz spontanicznie wyprosił z lekcji za jakieś zbyt daleko posunięte i bezczelne zadane mu „ewangeliczne" pytanie. Incydent ten nie pomniejszył mojej szczerej sympatii dla księdza Kozieła, duchownego o otwartym umyśle oraz postawie świadczącej o znajomości życia.

Okres szkoły średniej, 1946-1951, był dla mnie czasem intensywnego zaczytywania się w dziełach polskiej klasyki literackiej. Intensywnie pracowałem nad dogłębnym opanowaniem języka rosyjskiego, czemu służyło regularne czytanie moskiewskiego tygodnika „Ogoniok". Robiłem też niezłe postępy w nauce języka francuskiego, aczkolwiek pierwsze z nim spotkanie stało się moją totalną klęską. Mianowicie, nie patrząc na szkolną tablicę, na której pani Rogowska pracowicie kaligrafowała elementarne francuskie pytanie „qu'est-ce que c'est?" (czyli: co to jest?), nagryzmoliłem w swoim zeszycie takiego oto fonetycznego potworka: „Kęs ke se?". Ogarnęła mnie zgroza i rozpacz, gdy porównałem swój zapis z tekstem pani Rogowskiej.

Pierwsze powojenne polskie książki kupowaliśmy w sklepiku, jaki w Kietrzu prowadziła pani Szatkowska z siostrą, panią Jaruzelską. Syn pani Szatkowskiej, Stanisław, był naszym szkolnym kolegą. A więc uczęszczałem do szkoły z kuzynem późniejszego generała Wojciecha Jaruzelskiego, głowy państwa polskiego, który wziął na siebie odpowiedzialność za wprowadzenie w grudniu 1981 r. stanu wojennego. Wojciech Jaruzelski dwukrotnie spędzał urlop w Kietrzu, najpierw jako major, a następnie będąc w randze podpułkownika. Sztywny, zamyślony, nieprzystępny, w mundurze zapiętym na ostatni guzik przechadzał się samotnie ulicami miasteczka. Niedługo potem, kiedy w 1951 roku wyjechałem na wyższe studia do Gdańska, pani Jaruzelską z siostrą i jej synem zniknęły z Kietrza. Stanisława, kuzyna generała spotkałem dopiero na zjeździe absolwentów naszej klasy w 1962 roku. Skromny, nosił garnitur uszyty ze zniszczonego munduru generalskiego, miał nadal trudności w dotrzymywaniu kroku w takt marszowego rytmu wojskowej muzyki. O generale Jaruzelskim w ogóle nie rozmawialiśmy.

Ze Stanisławem Szatkowskim, a raczej jego ruiną, ponownie spotkaliśmy się w Kietrzu po kolejnych 34 latach, aby w gronie kolegów świętować 45. rocznicę matury. Bezzębny Staś użalał się, że nie może znaleźć pracy, od momentu, kiedy jego wielki kuzyn stracił władzę.

Po powrocie do Polski, kiedy zdobywanie pożywienia na następny dzień przestało być priorytetową czynnością, zająłem się szukaniem odpowiedzi na wiele naiwnych lecz pryncypialnych pytań: Czy ludzie muszą głodować? Czy muszą ginąć na wojnach? Czy sprawiedliwe jest, że jedni opływają w bogactwa, podczas gdy inni wegetują w nędzy? Czy katolik jest lepszy od protestanta i ma większą szansę na wieczne zbawienie? Czy Murzyn jest pośledniejszego gatunku niż człowiek biały? Czy musimy żyć w wiecznej wrogości z sąsiadami Polski, a zwłaszcza ze słowiańskimi bratnimi nam Rosjanami?

W owym okresie, gotowe odpowiedzi proponowała dostępna w śląskim miasteczku prasa i propagandowa literatura. Była to m.in. niewielka książka Adama Schaffa „Wstęp do teorii marksizmu", która prezentowała teorię społeczną w sposób prosty (w rzeczywistości -mocno uproszczony), klarowny i - jak wówczas odniosłem wrażenie -mocno przekonywający. Słowem - w szkole średniej doszedłem do wniosku, że społeczno-polityczny program polskich komunistów pro­ponuje, w sposób uczciwy oraz patriotyczny, proste a zarazem skuteczne rozstrzygnięcia dręczących mnie pytań. W konsekwencji, wzorem wielu młodych ludzi w Polsce, wstąpiłem do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, czyli partii polskich komunistów. Zyskałem wówczas poczucie misji do spełnienia wobec moich współrodaków.

O tym, że była to pomyłka zorientowałem się na tyle późno, iż poczucie godności własnej, a także współodpowiedzialności za politykę tej partii, nakazało mi pozostać do końca na jej tonącym statku. Oczywiście, w miarę możliwości usiłowałem postępować wbrew temu wszystkiemu, co pozostawało w sprzeczności ze zdrowym rozsądkiem gospodarczym i politycznym.

Były to czasy, gdy pochodzenie inteligenckie (nie wspominając już o przeszłości osoby deportowanej przez władze sowieckie ze względów politycznych) nie ułatwiało dostania się na studia wyższe. Najkorzystniej było należeć od wielu pokoleń do środowiska robotniczego lub przynajmniej chłopskiego. Znałem osobiście ojców, którzy na krótki okres jednego - dwóch lat porzucali swoje biurko urzędnika lub -o zgrozo! - prywatną praktykę zawodową, aby ich potomstwo mogło napisać w dokumentach wymaganych w trakcie starania się o przyjęcie na studia wyższe, że ojciec jest... robotnikiem. A tak na marginesie. Matka została zatrudniona w Fabryce Pluszu i Dywanów w Kietrzu jako urzędniczka, ponieważ spełniła postawiony jej przez dyrekcję warunek „zapisując się" do partii.

W takiej sytuacji, jedynym dla mniej wyjściem było dostanie się na studia wyższe pominąwszy formalności typowe, a w moim przypadku jakże niebezpieczne, czyli - bez formalnego egzaminu wstępnego. I tak też stało się, ponieważ wskutek wybitnie pozytywnego przebiegu nauki w liceum oraz wzorowo zdanego egzaminu maturalnego otrzymałem dokument, który upoważniał mnie do podjęcia bez egzaminów wstępnych studiów na dowolnej polskiej wyższej uczelni. Przeczytawszy informator opublikowany przez Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego, wraz z Oleńką zdecydowaliśmy się na Wyższą Szkołę Handlu Morskiego w Sopocie koło Gdańska.

Uczelnię tę wybraliśmy, bowiem już samą nazwą wskazywała na możliwości otwarcia się przed absolwentem szerokich, także w geograficznym sensie, horyzontów zawodowych. Nie zawiedliśmy się w naszych oczekiwaniach. WSHM (późniejsza Wyższa Szkoła Ekonomicz­na) w Sopocie uczyła praktycznych zasad i metod międzynarodowego handlu drogą morską, ekonomiki morskich portów handlowych, ekonomiki żeglugi morskiej oraz finansowej gospodarki przedsiębiorstw.