prof. dr hab. Idzi Panic

Życiorys

Prof. dr hab. Idzi Panic – Absolwent LO w Kietrzu - matura w 1971 roku.

Studia historyczne w Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, ukończone w 1976 r. z wyróżnieniem.
W międzyczasie studia na kierunku prawa (nieukończone na rzecz studiów w zakresie języków klasycznych).

Droga naukowa i zawodowa:

1976 – 1981: Biblioteka Śląska Oddział Zabytkowy w Cieszynie. Do obowiązków zawodowych należało między innymi opracowywanie wielojęzycznego zasobu starodruków, inkunabułów i rękopisów z osiemnastowiecznej kolekcji księdza Jana Leopolda Szersznika. Kolekcja obejmuje materiały sięgające XIV wieku.

1980 – doktorat w Uniwersytecie Śląskim – na podstawie rozprawy Polityka króla Węgier Macieja Korwina wobec Polski. Stan wojenny zniweczył opublikowanie rozprawy (braki papieru w wydawnictwach).

1981 – 1987: nauka języka łacińskiego w Liceach Ogólnokształcących nr 1 i nr 2 w Cieszynie oraz w Liceum Medycznym.

1983 – adiunkt na Wydziale Pedagogicznym Uniwersytetu Śląskiego w Cieszynie.

1992 habilitacja w Uniwersytecie Wrocławskim na podstawie monografii Historia osadnictwa w księstwie opolskim we wczesnym średniowieczu, Katowice 1992, s. 195.

1994 – profesor Uniwersytetu Śląskiego.

1995 – publikacja monografii Początki Węgier. Katowice 1995 – publikacja była podstawą nadania tytułu naukowego Profesora.

2000 – monografia Ostatnie lata Wielkich Moraw – publikacja była podstawą uzyskania w tymże roku stopnia naukowego Profesora Zwyczajnego.

Inne przykładowo wymienione monografie autorskie:

  • Zachodniosłowiańska nazwa „Niemcy” w świetle źródeł średniowiecznych. Katowice 2007;
  • Studia z dziejów Skoczowa w czasach piastowskich. Skoczów 2005;
  • Posloupnost tĕšinských Piastovců a Piastovén. Český Tĕšin 2004;
  • Żory pod rządami Przemyślidów i Habsburgów. Żory 2002;
  • Książę cieszyński Przemysław Noszak ok. 1332/1336 + 1410. Biografia polityczna. Cieszyn 1996.
  • Zamek rybnicki, Rybnik 1990;
  • Księstwo cieszyńskie w średniowieczu, Cieszyn 1988;

Łącznie opublikował: 16 monografii autorskich, 10 tomów dokumentów łacińskich, niemieckich i czeskich z średniowiecza i czasów nowożytnych (w tym 2 z równoległym tłumaczeniem z języka łacińskiego), 125 artykułów naukowych oraz ponad 40 publikacji jako redaktor naukowy (na przykład Średniowiecze Polskie i Powszechne, t. 1 – 4 (wraz z dr hab. Jerzym Sperką) i Wieki Stare i Nowe, t. 1 - 5 (wraz z prof. zw. Marią W.Wanatowicz).

Wykłady zagraniczne: m. in. Uniwersytet Śląski w Ostrawie, w latach 1996 – 2000;

Praca zawodowa: pracownik naukowo-dydaktyczny Instytutu Historii Uniwersytetu Śląskiego.

Funkcje: 2 kadencje Dyrektor Instytutu Historii, ostatnie 2 kadencje (w latach 2002 – 2008) Wicedyrektor do spraw naukowych tegoż Instytutu. Od 1998 Kierownik Zakładu Historii Średniowiecznej.

Instytut Historii Uniwersytetu Śląskiego

Przynależność do organizacji i stowarzyszeń naukowych:

Polskie Towarzystwo Historyczne: m. in. członek Zarządu Głównego w latach 1991 – 1994; w latach 1989 – 1995 oraz w latach 2006 –  Prezes Oddziału PTH w Cieszynie;

Institut f. Erforschung d. Frűhen Neue Zeit, Wien 1988 - ;

Zainteresowania poza naukowe: turystyka, przyroda, sport, teatr, dobry film.

ameryka lacinska droga prze

indie agra czerwony fort5

meksyk teotihuacan piramida

wedrowki po afryce

prof. dr hab. Roman Laskowski

4

Życiorys

Urodzony w 17 lutego 1936 r. Komarnie pod Lwowem. W kwietniu 1940 r. wywieziony wraz z rodziną do Kazachstanu (ojciec, aresztowany wcześniej przez NKWD, zmarł w lagrze ). Po powrocie do Polski w 1946 r. rodzina zamieszkała w Kietrzu Śląskim. Ukończył Liceum Ogólnokształcące w Kietrzu - matura 1954.

Odbył w latach 1954-1959 studia slawistyczne (język czeski) na Uniwersytecie Jagiellońskim; 1967 - doktor nauk humanistycznych, 1974 – doktor habilitowany, 1981 – profesor nadzwyczajny, od 1996 r. – profesor zwyczajny.

Emerytowany profesor  Uniwersytetu w Goeteborgu i Uniwersytetu Jagiellońskiego.

W latach 1960-1962 zatrudniony w Śląskim Instytucie Naukowym. Od 1962 pracownik naukowy w Polskiej Akademii Nauk, najpierw (1962-1968) w Zakładzie Słowianoznawstwa PAN, a od r. 1968 w Instytucie Języka Polskiego PAN aż do śmierci. Jednocześnie w latach 1969-1973 wykładowca w WSP w Rzeszowie, następnie (1973-1985) – kierownik Zakładu Slawistyki Uniwersytetu Śląskiego. W latach 1985-2001 profesor języków słowiańskich na Uniwersytecie w Goeteborgu, a po powrocie do Polski – profesor w Instytucie Dziennikarstwa UJ, a następnie w Instytucie Filologii Słowiańskiej UJ.

Od momentu powstanie NSZZ „Solidarność” czynnie zaangażowany w budowanie struktur „Solidarności” w Polskiej Akademii Nauk (był wiceprzewodniczącym Ogólnokrajowej Komisji Porozumiewawczej PAN, odpowiedzialnym m. in. za sprawę reformy PAN). Po ogłoszeniu stanu wojennego współorganizował regionalne (Kraków) i krajowe struktury podziemnej „Solidarności”. Od powołania do życia Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej (podziemnego kierownictwa „Solidarności”) do wyjazdu do Szwecji w 1985 r. brał udział w jej pracach jako łącznik regionu Małopolska (był m. in. współautorem pierwszego programu działania podziemnej „Solidarności”, z polecenia Tymczasowej Komisji zorganizował Radę Programową TKK). Jednocześnie wraz z kilku współpracownikami z krakowskiego środowiska naukowego redagował „Biuletyn Małopolski” – oficjalny organ kierownictwa Regionu; współpracował także z poziemnym „Miesięcznikiem Małopolskim”. Po wyjeździe do Szwecji pozostawał w kontakcie z Biurem Zagranicznym NSZZ „Solidarność” w Brukseli.

Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (1995 r.).

Autor lub współautor 10 pozycji książkowych (m. in. Encyklopedii języka polskiego - 4 wydania, Encyklopedii językoznawstwa ogólnego - 3 wyd., Gramatyki języka polskiego. Morfologia - 2 wyd.), Język w zagrożeniu. Mowa polskich dziecin w Szwecji) oraz ponad stu mniejszych tekstów naukowych.

Prowadził m. in. badania nad dialektami Śląska (jest autorem dwutomowej monografii o dialektach pogranicza polsko-czeskiego w okolicach Raciborza - Opawy - Ostrawy). Redaktor naczelny czasopism: Biuletyn Polskiego Towarzystwa Językoznawczego oraz Studies in Polish Linguistics, członek redakcji czasopism: Polonica, Rocznik Slawistyczny" oraz Russkij Jazyk (Moskwa).

Członek korespondent Polskiej Akademii Umiejętności, członek Komitetu Językoznawstwa PAN, Komitetu Słowianoznawstwa PAN, Królewskiego Towarzystwa Naukowego w Goeteborgu, członek honorowy Czeskiego Towarzystwa Językoznawczego"

profesor z zona

prof roman laskowski w saint julien

prof ze swoim psem guciem

 

 

zsyłka do Kazachstanu

(..) Rzekę Wereszycą we lwowskim nic nie łączyłoby z rzeczką Dżaman Su w Kazachstanie, gdyby nie pewne zdarzenie. Nocą z 12 na 13 kwietnia 1940 roku kilkanaście polskich rodzin i jedna ukraińska zostały deportowane z polskiego miasteczka Komarno do kazachstańskiej wsi Jefremowka, gdzie znajdował się nędzny kołchoz, nazwany z iście orwelowską ironią „Kulturnyj Trud" (kulturalna praca). Wśród tych nieszczęśników znalazła się także i nasza osierocona rodzina: Matka - Kazimiera z Wawrowskich Dąbrowa-Laskowska, bracia - piętnastoletni Jan i czteroletni Roman, babka od strony Matki - Zofia z Różyckich Wawrowska oraz dziewięcioletni autor tych wspomnień.

slaskowski4

Fakt, że byliśmy rodziną wreditiela (szkodnika) kwalifikował nas do przykładnego ukarania przez sowieckich okupantów wschodnich połaci Polski, którzy powinni byli wkrótce zlikwidować nas. Przynajmniej „jako klasę", czyli społecznie zdegradować i unicestwić moralnie.

Ale ciążyła nad nami, jak się później okazało, straszliwsza zbrodnia niż bycie „polskimi panami".

Przyszli po nas nocą, niespodziewanie. Przyprowadził ich Małagutian. Towarzyszył im Michułka, wystraszony sąsiad, Polak z Komarna, który pełnił rolę świadka, wymaganego przez NKWD-owską procedurę. Michułka usiłował niezdarnie wytłumaczyć się przed Matką ze swojej roli kolaboranta. Rzekomo wbrew własnej woli. Dano nam zaledwie godzinę na odzianie się i spakowanie do tobołków tylu rzeczy osobistych ile potrafiliśmy udźwignąć. W tym czasie Małagutian przeprowadzał kolejną „rewizję", w rzeczywistości poszukując dla siebie łupu w postaci kosztowności. Przed świtem, oszołomionych, drżących ze strachu i zimna powleczono nas wiejską furmanką na stację kolejową Komarno-Buczały.

Tak oto 13 kwietnia 1940 roku, wczesnym rankiem o marcowej raczej pogodzie, strumień polskich ofiar z Komarna i sąsiednich wsi ruszał dokądś daleko na wschód. W bydlęcych wagonach, strumień ten wlewał się do gęstniejącej i coraz szerszej, wzbierającej głuchą rozpaczą, rzeki kobiet i dzieci. Wszystkie zakwalifikowane przez wszechwładną i wszechobecną machinę Narodnowo Kommissariata Wnutriennych Dieł (w Komarnie - dzięki aktywnej pomocy niektórych przedstawicieli żydowskiej społeczności), jako zagrożenie „pierwszego kraju socjalizmu".

Czy po pięćdziesięciu z górą latach wypada powracać do tych tragicznych wydarzeń? Być może, zdaniem ich sprawców, nie wypada. Lecz trzeba! Należy bowiem dać świadectwo polskiej krzywdzie i prawdzie po to, aby nadchodzące pokolenia Polaków i Rosjan przekonać, że ustroje totalitarne, którym z reguły towarzyszy ideologiczne zaślepienie oraz ogłupienie, są brzemienne zbrodnią przeciwko człowieczeństwu i ludzkości. A jak uczy nas historia pod tym względem bolszewicka wersja rzekomego socjalizmu nie ustępuje fanatycznemu islamowi, czy też hinduizmowi lub dowolnej innej fanatycznie pojmowanej religii.

W późniejszych latach wielokrotnie powtarzałem rosyjskim partnerom od handlu zagranicznego czy dyplomacji, że tylko rzetelne ujawnienie i uznanie okrutnej, a zarazem ohydnej prawdy o dwudziestowiecznym barbarzyństwie wielu Rosjan i Rosji wobec Polaków oraz Polski będzie sprzyjać stopniowemu zanikaniu polskiej niechęci do tego co rosyjskie.

Był lipiec 1989 roku.

Z Islandii, dalekiej wyspy na północy Europy, gdzie przez cztery lata byłem radcą handlowym, a zarazem charge d'affaires Polski, przyjewódzkiego (obwodowego) Aktiubińska. Rozciągnięta wzdłuż zachodniego brzegu nędznej rzeczułki stepowej, noszącej znamienną nazwę Dżaman Su (po kazachsku - Niedobra Woda), a będącej dopływem Ileku, który toczy swoje skąpe latem wody do rzeki Ural w basenie Morza Kaspijskiego.

Wraz ze zbudowaną z suszonych, glinianych cegieł oraz pachnącą stepowymi piołunami i woniejącą kiziakiem Jefremowką, z odległej przeszłości nawiedzają mnie obrazy, które mącą odzyskany po powrocie z zesłania spokój. Aresztowanie w grudniu 1939 roku Ojca przez NKWD... Beznadziejność lat zesłania... Praca ponad siły w kołchozie... Głód i zimno... Nielegalny powrót w pobliże rodzinnego Komarna po ponad pięciu latach tułaczki i pogardy... Repatriacja w 1946 roku na Opolszczyznę. Głód, zmęczenie i tęsknota przytłaczały nas w owych złych latach nieustającej walki o przetrwanie, walki na wielu frontach: z brakiem pożywienia, z chłodem, wszędobylskim NKWD oraz wszami, pluskwami i chmarami krwiożerczych komarów.

Widzę też postacie moich bliskich: Ojca zamęczonego 25 września 1941 roku (57 dni po podpisaniu przez generała Sikorskiego układu polsko-sowieckiego!) w sowieckim łagrze śmierci, prawdopodobnie gdzieś w złowieszczych okolicach Workuty; Babki zmarłej w Jefremowce; Matki, której heroizm i samozaparcie uratowały mnie i moich braci przed głodową śmiercią, albo zagubieniem się gdzieś w otchłaniach sowieckiej Azji. Wśród współwygnańców wyłania się przede mną szczególnie wyraziście obraz tragicznej rodziny Olgi Sołłohub, żony grecko-katolickiego księdza, a córki ukraińskiego posła na Sejm II Rzeczypospolitej...

I widzę: ozdobioną błękitnym otokiem czapki, twarz majora NKWD, Małagutiana, który najpierw prymitywnie agitował Ojca i mnie, by następnie osobiście pokierować aresztowaniem Ojca, a przy tej okazji, bezceremonialnie przywłaszczyć sobie nasz pamiątkowy złoty zegarek szwajcarski. Potem, przez wiele lat błękitna barwa źle mi się kojarzyła...

Wszystkim, którzy przeżyli, polskim zesłańcom udało się wyrwać z tej znienawidzonej wsi, a pamięć o nich nad Dżaman Su zaginęła

okres nauki w LO - Kietrz powojenny

„Timeo hominem unius libri”

Po powrocie do Polski wydarzenia potoczyły się w nowym kierunku. Matura z najwyższym wyróżnieniem zdana w Kietrzu Śląskim (1946-1951), studia w Wyższej Szkole Handlu Morskiego (WSHM/WSE) w Sopocie, a potem doktorat tej uczelni (1967).

W1954 roku ożeniłem się szczęśliwie z Oleńką - Aleksandrą z Mańków, która później nie tylko tolerowała moją trzykrotną nieobecność w kraju, w związku z pracą w Międzynarodowych Komisjach Pokojowych w Wietnamie, ale także dzielnie i ofiarnie towarzyszyła mi na dyplomatycznych placówkach w Addis Abebie i Reykjaviku.

slaskowski2

Urodzona w grudniu 1957 roku nasza jedyna córka, Halina odziedziczyła niewątpliwie sarmackie geny Laskowskich i Różyckich. Natomiast nasza kochana wnusia, Agnieszka, już w wieku kilku latek prezentuje kipiący temperament babuni Oleńki.

Powróćmy jednak do głównego nurtu wspomnień.

Kiedy wczesnym latem 1946 roku nasz repatriacyjny pociąg zatrzymał się przypadkowo w Tarnowie, rodzinnym mieście Ojca, położonym na południu Polski, Matka zdecydowała się nawiązać kontakt z mieszkającymi tam krewnymi. Za ich to namową, obdarci i bosi, wlokąc na plecach nędzne tobołki, zainstalowaliśmy się na kilka tygodni wśród ciotek i kuzynów, którzy żyli w warunkach normalnych, typowych dla dobrze sytuowanych mieszczan. To zetknięcie się z kuzynami w Tarnowie miało dla mnie osobiście dwa dalekosiężne następstwa. Ostro i boleśnie uświadomiłem sobie głębię naszej degradacji społecznej oraz kulturalnej, a zarazem naszego regresu cywilizacyjnego w kierunku ówczesnego poziomu sowieckiego społeczeństwa. Postanowiłem też, że uczynię wszystko, aby dorównać kuzynom-rówieśnikom

Anna Michalska kończyła właśnie szkołę średnią, a Jan Grobelny wybierał się na Politechnikę Gdańską, gdzie studiował jego starszy brat Radosław.

Matka nasza tymczasem nawiązała kontakt ze swoją kuzynką, Janiną Kowarsz, która była kasjerką na stacji kolejowej w miasteczku

0  trudnej do wymówienia nazwie Kietrz (niemieckie - Katscher) na Dolnym śląsku. I oto w sierpniu 1946 roku, ku zrozumiałej uldze gościnnych krewnych, ruszyliśmy w dalszą drogę na zachód. Po kilkunastu godzinach jazdy towarowym wagonem (po drodze do reszty okradzeni przez polskich kolejarzy!) znaleźliśmy się w Kietrzu niedaleko miasta Racibórz, tuż przy granicy z Czechami.

Widok tego zabytkowego niegdyś miasteczka z 5 tyś. mieszkańców napawał zgrozą. W centrum, otoczonym przez rolniczo-przemysłowe przedmieścia, widniała czarna rana, która wydzielała odór pożarów

Także i tutaj, podobnie jak w wielu innych zachodnich miastach, miasteczkach przekazanych Polsce na podstawie Układu Poczdamskiego z 1945 roku, sowieckie wojska splądrowały, a następnie spaliły to, co nazywa się sercem miasta.

Wśród tych ponurych ruin i gruzów szybko zakorzeniało się polskie życie, z woli wielkich mocarstw brutalnie transplantowane zza rzeki Bug - tej nowej wschodniej granicy Polski. Wkrótce z Kietrza wysiedlono do Niemiec nielicznych autochtonów, którzy nie uciekli wraz z wycofującym się wojskiem hitlerowskim, a zarazem nie zadeklarowali się jako Polacy.

Kiedy zjawiliśmy się w Kietrzu, zaczęły działać dwie polskie szkoły z prawdziwego zdarzenia: podstawowa oraz średnia ogólnokształcąca.

Pewnego wrześniowego dnia, dzielna Matka zaprowadziła mnie do dyrektora Waśkiewicza w szkole podstawowej, który poradził, aby szesnastoletniego dryblasa niezwłocznie skierować do... szkoły średniej. W Państwowym Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącym przyjął nas Dominik Amborski, nauczyciel języka łacińskiego i starożytnej historii. On to zadecydował, że we wrześniu 1946 roku przystąpiłem do nauki w klasie drugiej gimnazjum. Oznaczało to, że (jeśli pominąć szkołę w Starym Szpejerowie na Ukrainie) po zakończeniu w 1939 roku drugiej klasy szkoły podstawowej, wykonałem gigantyczny skok ponad pięcioma klasami. Pod tym względem nie byłem wyjątkiem. W identycznej sytuacji znalazła się także, panna Aleksandra Mańczanka, która dziesięć lat później została moją żoną.

Profesor Amborski był nie tylko utalentowanym nauczycielem, ale także - a może nade wszystko - zamiłowanym wychowawcą młodzieży. Nauczanie łaciny oraz historii służyło mu jako narzędzie wpajania w naszą psychikę cennych wartości moralnych: rzetelności, pracowitości, uczciwości. „Nulla dies sine linea" (nie ma dnia bez kreski) - głosił słowa przypisywane nauczycielowi Aleksandra Wielkiego, abyśmy pamiętali, że pracować trzeba systematycznie. „Quidquid agis prudenter agas et respice finem" (cokolwiek czynisz, czyń roztropnie i patrz końca) - cytował inną mądrość starożytną, aby zniechęcić nas do partactwa. Niestety, w latach pseudosocjalistycznych eksperymentów (czyli co najmniej aż do 1989 roku) niechlujstwo i nierzetelność, wynikające z braku szacunku dla pracy, stały się zjawiskiem powszechnym. I wcale nie dlatego, że coraz mniej było takich pedagogów, jak profesor Amborski. To na sowiecki wzór uprawianie prześladowania i niszczenia prywatnej własności oraz osobistej inicjatywy ludzi spowodowało, że zdemoralizowanie człowieka jako pracownika stało się zjawiskiem powszechnym.

Pedagogiem wybitnie uzdolnionym, pracowitym i skutecznym była pani Aleksandra Rogowska, nauczająca fizyki i matematyki, a w razie konieczności, także języka francuskiego. Pozornie nieprzystępna i surowa, za swoimi okularami krótkowidza, nie bez trudności ukrywała nieśmiałość i wielką dla młodzieży życzliwość. Prowadzone przez nią lekcje były zawsze wzorowo przygotowane i dzięki temu tak dalece zrozumiałe, że nawet pamięciowe wyprowadzenie „delty" do wzoru na rozwiązanie równania kwadratowego nie stanowiło dla wielu z nas problemu.

I wreszcie trzeci pedagog, katolicki ksiądz Aleksander Kozieł, prefekt Gimnazjum i katecheta zarazem, cieszył się powszechną sympatią młodzieży z tytułu swego rodzaju katolickiego „wolnomyślicielstwa". „Timeo Hominem unius libri" (obawiam się tego, kto przeczytał jedną tylko książkę) - powtarzał nam często za jednym z najwybitniejszych ojców Kościoła Tomaszem z Akwinu. Widocznie przesadziłem w postępowaniu zgodnie z tą mądrą maksymą, ponieważ okazałem się jedynym uczniem, którego sympatyczny ksiądz spontanicznie wyprosił z lekcji za jakieś zbyt daleko posunięte i bezczelne zadane mu „ewangeliczne" pytanie. Incydent ten nie pomniejszył mojej szczerej sympatii dla księdza Kozieła, duchownego o otwartym umyśle oraz postawie świadczącej o znajomości życia.

Okres szkoły średniej, 1946-1951, był dla mnie czasem intensywnego zaczytywania się w dziełach polskiej klasyki literackiej. Intensywnie pracowałem nad dogłębnym opanowaniem języka rosyjskiego, czemu służyło regularne czytanie moskiewskiego tygodnika „Ogoniok". Robiłem też niezłe postępy w nauce języka francuskiego, aczkolwiek pierwsze z nim spotkanie stało się moją totalną klęską. Mianowicie, nie patrząc na szkolną tablicę, na której pani Rogowska pracowicie kaligrafowała elementarne francuskie pytanie „qu'est-ce que c'est?" (czyli: co to jest?), nagryzmoliłem w swoim zeszycie takiego oto fonetycznego potworka: „Kęs ke se?". Ogarnęła mnie zgroza i rozpacz, gdy porównałem swój zapis z tekstem pani Rogowskiej.

Pierwsze powojenne polskie książki kupowaliśmy w sklepiku, jaki w Kietrzu prowadziła pani Szatkowska z siostrą, panią Jaruzelską. Syn pani Szatkowskiej, Stanisław, był naszym szkolnym kolegą. A więc uczęszczałem do szkoły z kuzynem późniejszego generała Wojciecha Jaruzelskiego, głowy państwa polskiego, który wziął na siebie odpowiedzialność za wprowadzenie w grudniu 1981 r. stanu wojennego. Wojciech Jaruzelski dwukrotnie spędzał urlop w Kietrzu, najpierw jako major, a następnie będąc w randze podpułkownika. Sztywny, zamyślony, nieprzystępny, w mundurze zapiętym na ostatni guzik przechadzał się samotnie ulicami miasteczka. Niedługo potem, kiedy w 1951 roku wyjechałem na wyższe studia do Gdańska, pani Jaruzelską z siostrą i jej synem zniknęły z Kietrza. Stanisława, kuzyna generała spotkałem dopiero na zjeździe absolwentów naszej klasy w 1962 roku. Skromny, nosił garnitur uszyty ze zniszczonego munduru generalskiego, miał nadal trudności w dotrzymywaniu kroku w takt marszowego rytmu wojskowej muzyki. O generale Jaruzelskim w ogóle nie rozmawialiśmy.

Ze Stanisławem Szatkowskim, a raczej jego ruiną, ponownie spotkaliśmy się w Kietrzu po kolejnych 34 latach, aby w gronie kolegów świętować 45. rocznicę matury. Bezzębny Staś użalał się, że nie może znaleźć pracy, od momentu, kiedy jego wielki kuzyn stracił władzę.

Po powrocie do Polski, kiedy zdobywanie pożywienia na następny dzień przestało być priorytetową czynnością, zająłem się szukaniem odpowiedzi na wiele naiwnych lecz pryncypialnych pytań: Czy ludzie muszą głodować? Czy muszą ginąć na wojnach? Czy sprawiedliwe jest, że jedni opływają w bogactwa, podczas gdy inni wegetują w nędzy? Czy katolik jest lepszy od protestanta i ma większą szansę na wieczne zbawienie? Czy Murzyn jest pośledniejszego gatunku niż człowiek biały? Czy musimy żyć w wiecznej wrogości z sąsiadami Polski, a zwłaszcza ze słowiańskimi bratnimi nam Rosjanami?

W owym okresie, gotowe odpowiedzi proponowała dostępna w śląskim miasteczku prasa i propagandowa literatura. Była to m.in. niewielka książka Adama Schaffa „Wstęp do teorii marksizmu", która prezentowała teorię społeczną w sposób prosty (w rzeczywistości -mocno uproszczony), klarowny i - jak wówczas odniosłem wrażenie -mocno przekonywający. Słowem - w szkole średniej doszedłem do wniosku, że społeczno-polityczny program polskich komunistów pro­ponuje, w sposób uczciwy oraz patriotyczny, proste a zarazem skuteczne rozstrzygnięcia dręczących mnie pytań. W konsekwencji, wzorem wielu młodych ludzi w Polsce, wstąpiłem do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, czyli partii polskich komunistów. Zyskałem wówczas poczucie misji do spełnienia wobec moich współrodaków.

O tym, że była to pomyłka zorientowałem się na tyle późno, iż poczucie godności własnej, a także współodpowiedzialności za politykę tej partii, nakazało mi pozostać do końca na jej tonącym statku. Oczywiście, w miarę możliwości usiłowałem postępować wbrew temu wszystkiemu, co pozostawało w sprzeczności ze zdrowym rozsądkiem gospodarczym i politycznym.

Były to czasy, gdy pochodzenie inteligenckie (nie wspominając już o przeszłości osoby deportowanej przez władze sowieckie ze względów politycznych) nie ułatwiało dostania się na studia wyższe. Najkorzystniej było należeć od wielu pokoleń do środowiska robotniczego lub przynajmniej chłopskiego. Znałem osobiście ojców, którzy na krótki okres jednego - dwóch lat porzucali swoje biurko urzędnika lub -o zgrozo! - prywatną praktykę zawodową, aby ich potomstwo mogło napisać w dokumentach wymaganych w trakcie starania się o przyjęcie na studia wyższe, że ojciec jest... robotnikiem. A tak na marginesie. Matka została zatrudniona w Fabryce Pluszu i Dywanów w Kietrzu jako urzędniczka, ponieważ spełniła postawiony jej przez dyrekcję warunek „zapisując się" do partii.

W takiej sytuacji, jedynym dla mniej wyjściem było dostanie się na studia wyższe pominąwszy formalności typowe, a w moim przypadku jakże niebezpieczne, czyli - bez formalnego egzaminu wstępnego. I tak też stało się, ponieważ wskutek wybitnie pozytywnego przebiegu nauki w liceum oraz wzorowo zdanego egzaminu maturalnego otrzymałem dokument, który upoważniał mnie do podjęcia bez egzaminów wstępnych studiów na dowolnej polskiej wyższej uczelni. Przeczytawszy informator opublikowany przez Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego, wraz z Oleńką zdecydowaliśmy się na Wyższą Szkołę Handlu Morskiego w Sopocie koło Gdańska.

Uczelnię tę wybraliśmy, bowiem już samą nazwą wskazywała na możliwości otwarcia się przed absolwentem szerokich, także w geograficznym sensie, horyzontów zawodowych. Nie zawiedliśmy się w naszych oczekiwaniach. WSHM (późniejsza Wyższa Szkoła Ekonomicz­na) w Sopocie uczyła praktycznych zasad i metod międzynarodowego handlu drogą morską, ekonomiki morskich portów handlowych, ekonomiki żeglugi morskiej oraz finansowej gospodarki przedsiębiorstw.

rozmowa z enkawudzistą Małagutianem

 (..) Pewnego ponurego wieczoru, gdzieś w początkach grudnia 1939 roku, dałem się nieopatrznie sprowokować do niefortunnego, i to w roli arbitra, włączenia się do ostrej politycznej dyskusji Ojca z zamieszkałym u nas enkawudzistą Małagutianem. Był to osobnik lat około trzydziestu, krępy, średniego wzrostu, o szerokim i gładko wygolonym podbródku. W jego pozbawionej uśmiechu twarzy tkwiły zimne oczy kata lub zawodowego mordercy. Ten szef NKWD w Komarnie bardzo prymitywnymi argumentami usiłował przekonać pol­skiego patriotę i antykomunistę o rzekomej wyższości sowieckiego ustroju nad stosunkami w krajach kapitalistycznych. Udowadniał też zasadność i legalność „wyzwolenia" przez Armię Czerwoną Zachod­niej Ukrainy i Zachodniej Białorusi. Rozmowa odbywała się w kuchni, ponieważ „tego bolszewika" nie dopuszczano do nadal zajmowanej przez naszą rodzinę części własnego domu. Zresztą, niebawem i do tej części Małagutian, jak najbardziej urzędowo, sam się wprosił.

W pewnym momencie rozmowy, zniecierpliwiony Ojciec zaczął zadawać nieskutecznemu agitatorowi złośliwe pytania:

- Czy w ZSRR wolno założyć antykomunistyczną partię? - pytał ojciec. - Czy w ZSRR wolno krytykować partię komunistyczną? Czy w ZSRR wolno krytykować Stalina?

Jedyną odpowiedzią Małagutiana było słowo „Nielzia!" (nie wolno). Ojciec zapytał więc szyderczo: - W takim razie, co Izia?

Było oczywiste, że stosowana przez Rosjanina argumentacja odbija się od mojego Ojca jak przysłowiowy groch od ściany. Wobec takiego obrotu sprawy, zniecierpliwiony enkawudzista, najwidoczniej licząc na naiwność dziewięcioletniego chłopaka, który przecież z rosnącym niepokojem o bezpieczeństwo swojego Rodzica przysłuchiwał się coraz bardziej napiętej i wrogiej dyskusji, niespodziewanie zwrócił się wprost do mnie z zapytaniem:

- Powiedz, chłopcze, czy lepiej jest w kapitalizmie, czy też w socjalistycznym ZSRR?

- Kanieczno, w Sowietskom Sojuzie! (oczywiście, w Związku Radzieckim) - odpowiedziałem bez chwili wahania, ponieważ sądziłem, że w ten sposób odwrócę uwagę adwersarza od nieprzejednanego „wreditielstwa" (politycznego szkodnictwa) mojego Rodzica.

Były to z całą pewnością moje pierwsze słowa wypowiedziane po rosyjsku. A szkoda wielka, że ten język włoski słowiańszczyzny zainaugurowałem bezczelnym kłamstwem! Do dziś pamiętam moje z trudnością ukrywane rozgoryczenie, z jakim wkrótce słuchałem ojcowskiego wzburzenia, który w rozmowie z Matką pomstował na bolszewika: „Dziecko mi będzie agitować!" Było mi niezmiernie przykro, że nie została dostrzeżona i doceniona moja synowska lojalność oraz przebiegłość zarazem i, że Ojciec posądził mnie o podatność na prymitywną propagandę okupanta...

Mniej więcej cztery miesiące później dane nam było znaleźć się w samym centrum zachwalanej przez małagutianów sowieckiej rzeczywistości.

Zaczęło się od trwożnego poznawania jej przez zakratowane okna deportacyjnego wagonu. Był wczesny, szary poranek kwietniowy, wiszący jak mokra ścierka gdzieś nad plątaniną torów kolejowych w Dniepropietrowsku. Ponad torami, wąskim pomostem dla pieszych sunął w jednym kierunku posępnie milczący tłum. Przypominał szare mrówki przesuwające się nad dziesiątkami towarowych pociągów. Smutne te postacie miały na stopach przedziwne namiastki obuwia, jakieś kapcie, łapcie, zwoje szmat i rozczłapane buciory. I oto niespodziewanie, w tej przygnębiającej ruchomej ciżbie pojawiła się, podobnie jak pozostali, bezbarwna, smutna kobieta, ale obuta w nowe i czyste damskie gumowe śniegowce. Wyróżniała się spośród ludzkiej rzeki, którą tak realistycznie przedstawił kilkadziesiąt lat później Carlo Ponti w osnutym na tle powieści Borysa Pasternaka filmie „Doktor Żywago". Nagle rozległ się drwiący, głośny śmiech Matki, która nawet w ciężkich chwilach miała poczucie humoru:

- Patrzcie! To jest zapewne ciotka Stalina, skoro stać ją na tak wspaniałe obuwie!

Matka potrafiła być nie tylko dowcipną, ale także konsekwentną. Na przykład, gdy nocą 13 kwietnia 1940 roku władza radziecka pozbawiła ją możliwości ugotowania zaplanowanego na następny dzień obiadu, przyrzekła sobie solennie, nigdy więcej nie ustalać obiadowego menu. Zasadę tę stosowała rygorystycznie do końca życia.

W latach, które nastąpiły, Matka bezgranicznie poświęciła się ratowaniu, a następnie kształceniu swoich synów. Do końca życia czasy zesłania pozostawiły niezatarty ślad w jej psychice w postaci przesadnego kultu oszczędzania.

Więcej artykułów…